Mowa foniczna kluczem do sukcesu?

Chciałabym bardzo podziękować za ogromne zainteresowanie moim vlogiem na temat szkoły dla niesłyszących.

Jeśli ktoś nie widział vloga to zapraszam do obejrzenia >TU<

Jednak czuję pewien niedosyt, ponieważ pojawiły się kolejne pytania, na które próbuję odpowiedzieć. Jak zawsze potrzebowałam kilku dni, żeby to przetrawić. Jednak nie ma idealnej odpowiedzi, bo jest to kwestia indywidualna. 

Mianowicie chodzi o to, że zmuszanie do „mówienia” nie jest dyskryminacją, ale jest to podyktowane dobrem niesłyszących, bo dzięki mówieniu będzie łatwiej w przyszłości. Powiem jak było w moim przypadku. Jestem dzieckiem słyszących rodziców, urodziłam się na początku lat 80, w tamtych czasach był silny nacisk na oralizm, a język migowy uważano za język prymitywny, który powoduje intelektualne zubożenie. Więc moim pierwszym językiem był język polski, którego nie przyswoiłam w sposób naturalny, lecz wymagało to ogromnego nakładu pracy. Bo skąd dziecko, które nie słyszy większości dźwięków ma wiedzieć, że tak się wymawia dane słowo i że tak się mówi poprawnie gramatycznie. Całe życie miałam takie poczucie, że uczę się obcego języka, choć analogicznie był moim pierwszym językiem. Innego języka nie znałam. Mając 13 lat przestałam chodzić do logopedy, ponieważ stwierdziłam, że i tak nigdy nie będę mówić jak słyszący, bo jak tylko wyjdę z domu albo z gabinetu logopedycznego to czar pryska i komunikacja leży w gruzach. Zatem przyznam, że w niektórych przypadkach „mowa” mi pomogła (i pomaga), ale bywały sytuacje, że mowa tylko przyniosła odwrotny skutek i pogarszała sprawę. Wiedziałam, że nie mówię jak słyszący, że moja barwa dźwięku jest daleka od ideału. Jako nastolatka wstydziłam się swojej mowy, zamykałam się w sobie (przez to ludzie myśleli, że jestem taka małomówna, cicha), odzywałam się, jak zachodziła taka potrzeba, ograniczałam się do minimum. Tylko z osobami, z którymi nawiązałam bliską relację potrafiłam zapomnieć o swojej mowie i się rozgadać na dobre. Największą zmorą było dla mnie recytowanie wiersza z „Pana Tadeusza” w liceum dla słyszących. Nie bałam się, że zapomnę fragmentu, ale bałam się bardziej tego jak mój głos będzie brzmiał. Choć pamiętam, w 2 klasie szkoły podstawowej dla słyszących również recytowałam strasznie długi wiersz to się tak nie stresowałam, nie przejmowałam się niczym, bardzo chętnie stanęłam na środku przed 30 osobową klasą. Inaczej odczuwałam sytuację jako 8 letnie dziecko, a inaczej jako nastolatka. Pewnie to kwestia dojrzałości psychicznej i świadomości o swej inności. Jako dziecko nie miałam w pełni ukształtowaną świadomość, że czymś się różnię od innych słyszących dzieci, niby wiedziałam, że noszę aparaty słuchowe, nie słyszę jak wszyscy, i niby wiedziałam, że są inne dzieci niesłyszące, ale i tak zbytnio się tym nie przejmowałam, nie analizowałam, czyli innym słowem życie było proste 🙂 Tak czy siak to już temat na kolejny wpis. A propos wierszy, pamięć do recytowania, nawet długich miałam doskonałą.  

Wejście do świata słyszących w szkole średniej skutkowało tym, że pogubiłam się, nie umiałam się dopasować do słyszących, do ich języka. Nie rozumiałam slangów słyszącej młodzieży, z dużym opóźnieniem łapałam o co chodzi w tym wszystkim chodzi. Nie mówiłam ich slangiem, byłam jakby z innego świata. Także te różnice kulturowe jak i językowe mnie zadziwiały. Przez całe 4 lata liceum, mimo to, że wszyscy znali mnie to jednak nigdy nie czułam, że przynależę do tego świata. Nadal był mi obcy, ich język sprawiał mi ogromną trudność, ta zawiła gramatyka, nowe trudne słówka, które musiałam poznać, żeby zrozumieć sens zdania, inaczej nic z tego nie rozumiałam. Bywało, że byłam zmęczona bombardowaniem słówek, nadmiarem wiedzy, że odpuszczałam i zakuwałam na pamięć nic nie rozumiejąc. Po prostu czasami to wszystko mnie przerastało.  

Właśnie w szkole średniej odczuwałam silną potrzebę odzyskania swojego środowiska głuchych, odbudowania utraconej tożsamości. Szukałam kontaktu, choć regularnie spotykałam się z niesłyszącymi koleżankami ze szkoły podstawowej. Zaczęłam migać, w naturalny sposób przyswajałam migowy od samych Głuchych. Miałam szczęście, że trafiłam na ludzi, którzy nie patrzyli na mnie krzywo, nie robili podziałów tożsamościowych, byli otwarci. Im więcej migałam tym bardziej otwierałam się na innych ludzi, w tym słyszących, przestałam się przejmować swoją wymową, nawet mam wrażenie, że język migowy przyśpieszył rozwój języka polskiego, który był moją największą zmorą. Nie rusza mnie już reakcja słyszących, gdy słyszą mój specyficzny głos. Od 6 lat prowadzę firmę i w ciągu tych 6 lat używałam mowy dźwiękowej ograniczając się do minimum. Komunikuję się mailem, komunikatorem, a na szkoleniu to osoby słyszący dostosowują się do mnie, robią to samo co ja robiłam przez całe moje życie. Nie mowa foniczna, ale znajomość języka polskiego jest bardzo ważna, dlatego uważam, że nauczanie dwujęzyczne, czyli język polski i PJM otwiera wiele bram, m.in. poziom nauczania na równi ze słyszącymi, wiedzę wszechstronną, tożsamość kulturowo – językową, dostęp do świata słyszących, wzajemne interakcje społeczne między słyszącymi a niesłyszącymi. 

Chyba zagalopowałam z marzeniem.